RELACJE Z WYPRAW

   SILA WYOBRAZNI
Nadszedl moment dlugo zapowiadanej wyprawy wedkarskiej z naszymi rodakami. Czekam na lotnisku w Caracas wypatrujac bialasow z tubami. Sa, widze goscia z tuba, to na pewno wedki. Gestykuluje zywo ,wyjasniajac cos swoim kolegom. Przygladam sie bardziej, tak to musza byc nasi. Aczkolwiek nie znam ich z widzenia jakos czuje przez skore ze to moi. Wychodza przez glowne wejscie a ja wystawiam kartke z nazwiskiem. Rozgladaja sie dookola i wzrok ich zatrzymuje sie na mnie. Usmiech na twarzy... Dzien dobry, witam w Venezueli ! Dzien dobry, odpowiadaja i z usmiechem na ustach witamy sie serdecznie jakbysmy znali sie od lat. Panowie, bierzemy bagaze i przechodzimy do sali lotow wewnetrznych. Za dwie godzimy mamy wylot liniami rejsowymi do Ciudad Boliwar, to nasz punkt z ktorego zawsze zaczynamy nasze wyprawy. Nastepnego dnia jedziemy do La Paragua, pozniej plyniemy lodka ok trzech godzin do Payara Fishing Lodge. Bedziey lowic payare, aimare, morocoto i pozniej w dole rzeki pavony.
Po emocjach na slodkiej wodzie wracamy do Caracas i nastepnego dnia morski wypad na big game. Brzmi ladnie , niestety w realu bywa roznie. Czasami jest super wedkowanie a bywa tez ze wracamy pokonani przez morze. Miejsce na ktorym zawsze lowilismy El Placer do niedawna bylo uwazane za jedno z najlepszych lowisk na swiecie na big game, wielka piatke.
Dziesiej niestety zmiany klimatyczne czy Bog wie co, spowodowaly ze wedkowanie jest duzo mniej efektywne. Raz jest super , sa zaglice , marliny, tunczyki a drugim razem NICCCCCCC..
Waleczne payary i pavony zostawilismy w Stanie Bolivar a my ladujemy w Caracas. Stad w czarnych Fordach Explorer jedziemy do hotelu, nasz orszak wyglada jak delegacja rzadowa. Niestety nie bylo oczekujacej nas orkiestry i dziewczat z kwiatami. Za to czekala na nas super kolacja , owoce morza w przeroznej postaci.
Wieczor przy takich delikatesach i niezastapionej kubalibrze minal wyjatkowo szybko, puste buteleczki daly sygnal do odboju i powoli wszyscy pomaszerowali do swoich pokoi.
MAREK W AKCJI !!!
Zgodnie z umowa o 7 rano melduje sie nasz kierowca. Panowie jedziemy. Po polgodzinnej jezdzie jestesmy w Marinie - Yacht Clubie skad przez kolejne dwa dni bedziemy wyplywali w morze. Nasz kapitan i moj przyjaciel Miguel pozdrawia nas na nabrzezu i zaprasza na goraca kawe. Za chwile beda sandwiche i sok . Ok , dzieki Ci Panie za dobre slowo i z filizankami w reku oczekujemy na przydzial malej czarnej . Po sniadaniu wyplywamy w morze. Miguel masz jakies informacje odnosnie miecznikow ? pytam. Wczoraj zlapali jednego marlina ok 15 mil od wybrzeza. Dzisiej zobaczymy, sa trzy wedkujace jachty z ktorymi jestem w kontakcie radiowym. Umowilismy sie ze jezeli ktorys z nas zlokalizuje miecznika /marlina/ powiadamia pozostalych.
Pomocnik kapitana , matros Pablo sprawnie uwinal sie ze sprzetem i juz przyneta na Marlina, rybki balao powedrowaly do wody. Trolujemy juz ponad godzine i nic, zima. Slonce coraz wyzej, zaczyna sie skwarucha. Koledzy coraz czesciej siegaja po zimne piwko. Ja choc za piwem nie przepadam tez poszedlem w ich slady. W taki gorac smakuje wybornie. I naraz trrrrrrrrrrrr, jest kontakt !!! Pablo szybko chwyta wedke i zacina..... luzna zylka swobodnie powiewa na wietrze. Co za czort ? ...pytaja koledzy, nie czort a Wahoo, odpowiadam. Ta wyjatkowo agresywna ryba czesto plywa w grupie po kilkanascie sztuk i atak jednej pubudza pozostale. Prawdopodobnie jedna z nich przegryzla zylke.
Marliny maja bardzo dobry wzrok, sa wyjatkowo ostrozne i lowiac je nie stusujemy stalowych przyponow.
Pablo juz zmontowal nowy zestaw i trolujemy dalej. Za chwile nastepne trrrrrrrr !!! Jurek zerwal sie z fotela jak oparzony , zaciecie i zaczyna sie pompowanie. Nie jest duza, mowi, za chwile ryba laduje w lodzi . Tunczyk Bonito ok. 3 kg. pieknie poblyskuje na sloncu. Z bolem serca ryba laduje w kuchni,ma wyjatkowo smaczne mieso .Surowy filet pokrojony w cienkie plasterki, drobno posiekana cebula, sol, pieprz, troche oliwy z oliwek i listki swiezej bazylii. PYCHOTA !!!
Obok prawej burty pojawily sie szare cienie. Przez momet plynely rowno z nami i zaczelo sie.... balet na wodzie... Delfiny jeden po drugim wyskakuja z wody. Wspanialy widok, koledzy juz strzelaja fotki z aparatow. Akcja trwala jakies 10 minut i nasi goscie tak szybko jak sie pojawili tak szybko znikneli w morskiej toni.
Plywamy, plywamy i plywamy. Piwka i bujanie lodzia zrobily swoje. Towarzystwo zaleglo, ktos pochrapuje, sjesta swieta rzecz.
Kapi Miguel daje mi znaki reka bym przyszedl do niego. Que paso ? Vlad oni pierwszy raz na Caraibach ? tak odpowiadam. To zgodnie z obyczajem , obowiazkowo jednemu z nich musimy zrobic morski chrzest, ja za ..odpowiadam. Faktycznie troche rozrywki nie zaszkodzi. Mam nadzieje ze Panowie maja poczucie humoru i nikt sie nie obrazi. Pablo, zbierz jeden zestaw , przywiaz wiadro i odpusc na jakies 80 metrow. Nie trzeba bylo dwa razy powtarzac. Z buzia usmiechnieta od ucha do ucha ochoczo pobiegl na pope. Venezuelczycy maja duze poczucie humoru, to urodzeni kawalarze, dowcipnisie.
Wiadro powedrowalo do wody, odpuszczamy zylke i za chwile slyczac ten mily odglos terkoczacego kolowrotka. Marek !!! Nie spij, masz branie , do roboty. SZYBKO !!! Marek oprzytomnial w jednej sekundzie, juz dzierzy w rekach wedke. Ciezko idzie cholera ! Co to jest, jak myslisz Vlad ? Jesli idzie ciezko, nie ma wyskokow z wody to chyba trafiles duzego tunczyka. Marek dzielnie walczy, powoli na czolo wystepuja krople potu. Musi byc duza, idzie wyjatkowo ciezko..mowi. Pompuj , pompuj bo ci ja jakis rekinek odgryzie.
Faktycznie idzie ciezko, lodz plynie szybciej niz normalnie przy trolingu i wiadro stawia duzy opor. Po pietnastu minutach walki z wiadrem Marek poddaje sie. Z czerwona od wysilku twarza oznajmia ze juz nie moze... Panowie zmiencie mnie, ja juz nie moge, rece mi mdleja.
Nie piernicz Marek krzycze, to Twoja pierwsza ryba na Caraibach, nie rezygnuj, wytrzymaj jeszcze troche. Ona tez jest zmeczona , zaraz ja doholujesz do lodzi ! Daje znak Migelowi by zwolnil. Teraz wiadro idzie lzej i za chwile jest przy lodzi. I tu fantastyczna akcja Pablo. Uzbrojony w kij beisbolowy przechyla sie przez burte odczepia wiadro napieprzajac kijem w wode. Po czym odwraca sie do nas i z mina glupka oznajmia... SPIELA SIE !!! Marek patrzy na niego, twarz mowi sama za siebie..po czym przenosi wzrok na mnie O CZYM ON PIEPRZY ? Nie zrozumial co powiedzial Pablo ale widac ze wie, ze cos nie jest tak. Co on powiedzial vlad ? pyta. Ja ze stoickim spokojem odpowiadam SPIELA SIE !!! Patrze na Marka i powoli przesuwam sie by stanac miedzy nimi. Twarz Marka nie wrozy nic dobrego, chyba mu sypnie...
Ach ty sukinsynu, niezdaro, ofermo losu ....sypia sie Markowe epitety pod adresem Pablo. Dobrze ze chlopak nic z tego nie rozumie. Z wyszczerzonymi w usmiechu klami spokojnie przyjmuje "komplementy". Nasi koledzy, ktorym powiedzialem o lokalnym obyczaju pokladaja sie ze smiechu.A Wam co tak wesolo, chcialbym zobaczyc Wasze miny w takiej sytuacji. Marek spoko, to byl kawal, CIAGNALES WIADRO !!! Co Wy mi tu pier.............e. Zawisc przez Was przemawia, Vlad widziales ta rybe ? Tak, potwierdzam. To byl tunczyk na oko jakies 40 kilosow. A co nie mowilem ? mowi Marek.
JA TEZ JA WIDZIALEM JAK WYSKOCZYLA Z WODY !!!
PIEKNA SZTUKA !!!

RIBAZON NA RZECE CAURA
Wiele razy zastanawialem sie skad wzielo sie to slowo RIBAZON. Po hiszpansku ryba to pez, wiec logicznie migracja ryb powinna na zywac sie pezcazon. Riba to czysto slowianskie slowo, czyzby jakis nasz buszowal tu wczesniej ¿ Jak na razie pozostanie to zagadka lingwistow.

Skonczyl sie sezon wedkarski, przyszedl czas na moje wojaze. Glowa wolna od problemow, biore wedki, wsiadam do terenowki i w droge.Terenowka to Chevrolet Gran Blazer 4x4, silnik 5,7 litra 8 cylindrow, pali jak lokomotywa, ale u nas mozna sobie n ato pozwolic, paliwo tanie jak barszcz.  Nasz cel to rzeka Caura, jakies 200 km od miasta Bolivara. Skonczyl sie okres ochronny I mozna lowic.Jedziemy we trzech, ja I moi przyjaciele ; wegier Zsolt I francuz Gerard. Ktos musi nosic rzeczy, ja dyrektor ekspedycji a chlopaki zdrowe, kondycja fizyczna bez zarzutu, na nich wypadlo. Zalowac tez nie beda, w koncu wiem gdzie ich przywiozlem. Przyroda cudowna, dziewicza a rybalka slow nietu….

Po dwoch i pol godzinie dojezdzamy do Maripy, wioski z ktorej poplyniemy lodzia w gore rzeki Caura a pozniej w Nichiare. Lodka o dziwo ….. stoi na brzegu rzeki …cud!!!.

Indianie przekrzykuja sie nawzajem, hola hola, ktora jest nasza lodka pytam ¿ Ta po lewej stronie , odpowiada nasz indianski przewodnik Miguel. Tez ciekawa postac, indianin z etni yekwana. Ma urodziwa corke Elise, kiedys poprosilem ojej reke….. na co otrzymalem odpowiedz…. a umiesz zrobic konuko ? Konuko to kawalek wykarczowanego lasu w ktorym sadza manioc I platano /banany ziemniaczane/. Nie umiem, odpowiedzialem, ale moge to zorganizowac, zaplace twoim pobratymcom I oni to zrobia…. A jak nie bedziesz mial kasy ? zapytal… I tu mnie zagial… hmmm ,ale zawsze moge  jakas rybke zlowic…. A w tym nie jestem najgorszy. Niestety rybalka przegrala z konukiem I dalej jestem singiel.

Wsiadamy w lodke I plyniemy w gore rzeki. Jest juz pozno ok 3 pm ,  daleko nie zajedziemy, nastepny przystanek w obozowisku naszego kolegi Luisa. Obozowisko nazywa sie Campamento Coquisa, od nazwy bardzo czesto wystepujacej tu rosliny podobnej do agawy Coquisa. Warunki spartanskie, ale jest kibelek, churuata do powieszenia hamakow, druga churuata pelniaca funkcje kuchni, jadalni I salonu towarzyskiego. Myc niestety musimy sie w rzece, ale woda super, ciepla…. Jest ok.

Zrobilo sie pozno, o wedkowaniu na razie nie ma mowy, czas cos wrzucic na ruszta. Miguel …, przygotuj ognisko zrobimy cos na kolacje. Nie trzeba bylo dlugo mowic, sam fakt ze chodzi o jedzonko podzialal jak razenie piorunem. Nasz jak dotad ospaly indianin Miguel jak tylko uslyszal o jedzeniu, dostal dopalaczy,poderwarl sie w oka mgnieniu i zaczal rozpalac ogien.

Oj BEDZIE UCZTA ¡!!!  I to jeszcze jaka ¡!!  Makoron, puszka tunczyka I troche przypraw…. / tak jemy my, jak sa turysci menu jest inne, bogatsze/

Brzuchy pelne usmiechy na twarzach, przyszedl czas by glowke rozweselic dawka kubalibry. Po niej hamak wydaje sie jak wodne lozko a I sny bardziej kolorowe. No panowie, pozno sie zrobilo , czas spac. Jutro nowy dzien, nowe wyzwania I kawalek rzeki do przeplyniecia.

Rano obudzil mnie zapach kawy. Wywrotka z hamaka I juz melduje sie z kubkiem u mojej niedoszlej zony Pokahonty. Buenos dias Elisa, ladnie wygladasz…. dziewczyna obdarzyla mnie rozkosznym usmiechem . Jak one lubia komplementy… wziela kubeczek I napelnila czarnym plynem.

Kawka z rana smakuje wybornie I pare dymkow tez nie zaszkodzi. Miguel , lodka gotowa ? pytam. Tak, za pol godziny ruszamy. Trzeba sie pospieszyc z kawka , ale zraz, spokojnie, przeciez to poludniowa ameryka, trankilo a poza tym pospiech swiadczy o niskim pochodzeniu…  Pale spokojnie dopijajac kawke. Przychodzi Gerard, Buenos dias vlad, Buenos dias odpowiadam I dodaje, jaki Pan uprzejmy… Gerard tradycyjnym zwyczajem wyciaga flaszke z…. miodem , kawalek chlebka z manioku, miod I kawa to jego sniadanie. Francuz bez butelki z miodem nie wychodzi z domu.

Zbieramy majdan I do lodki. Dzisiej musimy doplynac do  ujscia rzeki Tabaro. Powyzej tego miejsca zaczyna sie krolestwo Bocony.  Wspaniala sportowa ryba.  Jedna rzecz tylko nie daje mi spokoju. Wczoraj obserwujac rzeke widzialem przy brzegu cale stada migrujacych ryb, niestety wszystkie male. Caly brzeg srebrzyl sie od drobnicy, ale wiekszych ani sladu, moze wybralismy sie troche za wczesnie? Za kilka dni bedziemy mieli odpowiedz. Plyniemy dalej w gore rzeki Caura by nastepnie wplynac w jej doplyw rzeke Nichiare. Po prawie pieciu godzinach podrozy mamy juz odciski na posladkach od aluminiowej lawki. Na dzisiej starczy, rozbijamy oboz. Miguel nie leñ sie mowie, ty jestes glowny inzynier odpowiedzialny za konstrukcje. Bardzo mu sie spodobalo ze nazwalem go inzynierem i z wiekszym zapalem wzial sie do ciecia pali. Po godzinie konstrukcja gotowa, jeszcze tylko polozyc foliowy dach i rozwieszamy hamaki. Niestety Elise zostawilismy w indianskiej wiosce i na obiad puszki. I co ¿ tunczyk..hahahaa

Polgodzinna sjesta i na rybki. Dwie godziny biczowania wody i…..zero, zima. Moje obawy staja sie coraz bardziej prawdziwe, ryba chyba jeszcze nie weszla na lowisko. Za to komary jak na zamowienie, cale eskadry atakuja bez litosci. Nikt nie mowil ze bedzie lekko…ale tez ze bedziemy torturowani. . Przeszla mi ochota na wedkowanie, wbijam sie w hamak, zawiazuje szczelnie moskitiere, teraz wygladam jak kokon. No nie, malutkie puri puri przechodza przez dziurki moskitiery I do ataku ! Juz za pozno by zmieniac obozowisko. Z boku slysze wegierskie przeklenstwa Zsolta. Jedynie Miguel I Gerard znosza tortury ze stoickim spokojem. Jeden zamiast zabawek mial robaczki a drugi hodowca pszczol uodporniony, coz to jest ukaszenie komara w porownaniu z pszczola afrykanska. Ta noc  na dlugo pozostanie w mojej pamieci.

Rano budze sie z lekka goraczka. Niestety zew rzeki jest silniejszy, plyniemy dalej zatrzymujac sie co jakis czas na wykonanie paru rzutow . Woda jak zaczarowana, cisza wokol, nie widac splawiajacych sie ryb. Przez kolejne dwa dni sytuacja bez zmian, za to goraczka przychodzi falami I sa momenty ze faktycznie czuje sie nie najlepiej, oslabienie, zawroty glowy, dreszcze. Z bolem serca podejmujemy decyzje o przerwaniu wyprawy I wracamy do Conquisy. Wieczorem do obozowiska przyplynal indianin Jesus I jakby nam na zlosc pokazuje ladnego bagre Amarillo, ok 10 kg. Cisnienie mi sie podnioslo, gdzie zlapales ? pytam. Niedaleko stad, jakies 5 min. To my sie wluczymy po calej rzece, baranki boze  a ryba jest tutaj. Jedna z towarzyszacych Jesusowi indianek przynosi mi pastylke. Lyknij, zle wygladasz. Lykam pastylke bardziej z grzecznosci niz z przekonania. Nie wiem czy pomoze, oby tylko nie zaszkodzila. Zaczynam odczuwac znuzeniei, zegnam sie z towarzystwem I ide spac.

Cud, istny cud. Rano budze sie z duzo lepszym nastrojem, goraczka znikla, samopoczucie super. Panowie z pojazdu, jedziemy na sumika. W pietnascie minut wszyscy gotowi ruszamy na lowisko. Plyniemy miedzy wyspami na rzece, naraz Gerard szarpie mnie za ramie, Vlad spojrz tam przy bystrzynie, w sloncu mienia sie skaczace rybki, nie pojedyncze a setki. Do brzegu pada haslo. Za chwile jestesmy na wyspie, ja montuje sprzet a Gerard juz czesze wode. Ma pobicie ale nie zacial dobrze I ryba zeszla placzac zestaw. Gerard podniecony ale ze stoickim spokojem rozplatuje plecionke. Ja gotowy ruszam na stanowisko. Wyrzucam lekko woblera i pozwalam mu splynac z pradem jekis dwadziescia metrow. Stop, zaczynam prowadzic woblera podszarpujac lekka wedka, kontakt oglaszam kolegom, zacinam i jest. Po zacieciu natychmiastowy odjazd jakies trzydziesci metrow, podciagam wedke do gory, nie ma wyskoku znaczyt nie payara. Idzie wyjatkowo ciezko ale nie wyglada na morocoto. Holuje raz ja jego raz on mnie. Trwa to jakies 15 min. Ryba ma przewage bo nurt w tym miejscu wyjatkowo bystry. Podciagam jeszcze raz do gory i widac grubasa, bagre amarillo. Powoli podprowadzam rybe do brzegu, pieknie blyszczy w sloncu oliwkowo-zielony wasacz. Zsolt aparat poprosze, krotka sesja fotograficzna, wazenie i z powrotem do wody.Waga 14 kg, wzial na woblera polskiego producenta P. Henia Tyszkiewicza z Kolobrzegu.

 Siadam na brzegu, powoli opadaja emocje ale wraca goraczka I dreszcze. Chowam sie w cien, przeczekam, nie chce odbierac im przyjemnosci lowienia. Patrze jak obaj wytrwale biczuja wode, ale zadnego pobicia. Naraz slysze podniecony glos Zsolta I widze jak pokazuje Gerardowi rekoma “ taki leb, olbrzymi. Okazalo sie ze chlopaki rzucali woblery dalej a prawie pod samymi nogami wylonil sie z wody leb okazalego suma wciagnal drobnice I przepadl w toni.

Panowie dluzej nie wytrzymam, zbierajmy sie.


WIZYTA W STACJI EPIDEMIOLOGICZNEJ

Buenos dias, co panu dolega ? Mam goraczke, mdlosci, wymioty, majaki. Ok, zaraz pobierzemy probke krwi do analizy. Mily pracownik stacji naklul mi ucho pobral probki i kazal poczekac pol godziny na wynik. Czas sie dluzyl az po chwili slysze kroki, panie Vladimirze prosze. Wiemy juz co jest doc? Pytam. Tak jak sie spodziewalem ma pan odmiane paludismu, wczesniej mial Pan Viva ale teraz jest gorzej to infekcja spowodowana przez pasozyta falcifaro.  Jak grozna ¿ Smiertelna, odpowiada doc. Zimny pot wystapil mi na czolo. A…jest jakis ratunek ¿ pytam juz drzacym glosem. Tak odpowiada rozesmiany, wczesniej ludzie umierali ale teraz sa lekarstwa, dwutygodniowa kuracja i po herbacie. Ach ty konowale, sukinsynu, nie mogles od tego zaczac , pomyslalem sobie. Malo zes mnie tyfusie nie przyprawil o zawal serca.

Faktycznie po dwoch tygodniach przyjmowania pastylek notabene gorzkich jak piolun, wyleczony juz planowalem nastepny wypad na rybki,

Nie ma nic za darmo Panowie.

Gerard i Zsolt

ZOLW  TERECAYA
MIGUEL JAK ZAWSZE OSZCZEDZAJACY ENERGIE

KARI KARI

    

RZEKA NICHIARE


FALSZYWA KORAL


KRZYKLIWE ARY

TU SPEDZIMY NOC

PRZY OGNISKU MNIEJ KOMAROW
SYPIALNIA

MIGRACJA RYB
WEDKA DRAGONA, WOBLER HENIA TYSZKIEWICZA I BAGRE AMARILLO Z CAURY

ZSOLT HAPPY

W CALEJ OKAZALOSCI
OSTATNIA FOTKA I DO DOMU

TORCIK RYBNY
DRESZCZYKI

PADLEM

                

HATO EL HORIZONTE 

Na poczatku sierpnia tego roku zadzwonil do mnie znajomy biolog Zabdiel. Sluchaj Vlad, pracuje nad projektem hodowli Kachamy w klatkach na lagunie u naszego wspolnego znajomego Angela de La Torre. Przyjezdzaj, nie pozalujesz. Zaproszenie nie do odrzucenia i jesli Zadbiel mowi ze warto to cos w tym jest, juz rozbudzil moja ciekawosc.

Hacienda Angela to posiadlosc ponad 5000 ha i jest co prawda sztuczne ale malownicze jezioro o powierzchni ok 250 ha.Kilkakrotnie Don Angel zapraszal mnie do siebie ale zawsze jakos bylo nie po drodze. A teraz dobrze sie sklada bo mam zaplanowany wyjazd w te okolice. Moj wywiad doniosl mi ze niedaleko jest rzeczka z nieprawdopodobnie duzymi sumami.Jak zobaczylem zdjecia to az dreszcze przeszly mi po ciele. Bagre czyli nasze sumy takie od 15 do 80 kg i aimary, jedna z nich napewno musiala miec ok 20 kg. Nie moglem oderwac oczu od zdjec. Juz sie widzialem na rzeka w akcji.

Zaproszenie przyjalem i wraz z synem Mateo zapakowalismy sie do rumaka i w droge. Pierwszy nasz obiekt hacienda, rzeka jest troche dalej. Zobaczymy co za niespodzianke przygotowal nam Zabdiel. Po 5 godzinach jazdy dojezdzamy do wrot haciendy. Wjazd imponujacy, duza murowana brama wylozona kwarcem blyszczy sie w sloncu jak psu jajka.

Oj przedobrzyl Don z tym przepychem ale to takie w jego stylu. Przyjechal do Venezueli jak jeden z wielu biednych Wlochow z poludnia i szczescie sie do niego usmiechnelo. Jako budowlaniec dostal sie do pracy przy budowie domu Gubernatora. Fachowiec z niego naprawde dobry i dostal kontrakt na budowe szkoly. Pozniej przyszly nastepne, na szpital, drogi i dalej juz z gorki.Po kilku latach byl wspolnikiem w firmie budowlanej razem z bylym Gubernatorem. Kontrakty rzadowe i rzeczka pieniedzy poplynela na konto Dona.

Brame otworzyl portier i wjezdzamy na posiadlosc. Po obu stronach drogi wypasaja sie stada bydla. W oddali blyszczy w sloncu tafla wody, to mala sadzawka. Zatrzymujemy sie na chwile by popatrzec na stadko bialych czapli. Nagle jakis ruch na wodzie, to male kajmany poluja na plyciznie. Patrzylismy za mama niestety pewnie schowana w szuwarach obserwowala swoje pociechy. Jedziemy dalej i po kilku minutach jestesmy na miejscu. Witaj Przyjacielu, pozdrawiam Zabdiela, no uchyl rabkla tajemnicy, cos tu wypatrzyl..? Poczekaj, spokojnie - trankilo. Rozpakujcie sie najpierw, moj syn pokaze wam pokoj i przyjdzcie cos zjesc. Nie ma wyjscia trzeba szczekac. Idziemy do pokoju, chlodny pryszcznic zmywa podrozny pyl. Odswiezeni wracamy do naszego gospodarza. Juz mniej cierpliwy mowie, no chyba czas zebys cos truknal? A kawki sie napijesz, pyta i za chwile dodaje, zaraz przyniosa jedzenie. Zjemy, i przy piwku ci wszystko opowiem a moze sam sie zorientujesz. Co on kombinuje, czy wszyscy naukowcy musza byc tacy zaszyfrowani. Tajemniczy don Zabdiel z krainy deszczowcow... kurza melodia.  Sziedzimy tak nad woda popijajc kawke w oczekiwaniu na spozniony obiad a tu naraz jak cos nie plusnie w wodzie..raz..drugi...trzeci... Nie wytrzymuje , zrywam sie z krzesla, w pospiechu wylalem kawe i az mi dech zaparlo, coz za piekny widok.W odleglosci ok 10 m stadko wypasionych pawonow poluje na drobnice. Ataki sa blyskawiczne, agresywne...furia i eksplozja. Drobnica wyskakuje z wody , pawony gonia je tuz przy powierzchni,woda wrze, discovery chanel na zywo.Trwa to jakies 15 sekund i cisza. Stoje jak slup wpatrujac sie jeszcze w wode z nadzieja ze moze akcja sie powtorzy.Naraz tuz przy brzegu widze kilka cieni w wodzie, podplywaja blizej i moge rozroznic poszczegolne ksztalty. Stado ok 20 sztuk pavon temensis(centkowany) o wadze ok 1,5 - 2 kg defiluja przedemna. Ani wedki, ani kamery czy aparatu, juz czuje smak rozkoszy i goryczki w ustach. Za chwile akcja sie powtarza ale juz dalej. Z tylu slysze wesoly glos Zabdiela, no i jak pyta , zadowolony ? warto bylo przyjechac ?

Oj warto, warto. Dziekuje Ci Przyjacielu. 

KAJMANIK

HACIENDA HATO EL HORIZONTE

DOM GOSCINNY NA WODZIE
ZABDIEL I JA

PAVON  CICHLA TEMENSIS

MATEO ZE SWOIM PAVONEM
ZABDIEL PAVON 2,30 KG

Añadir leyenda

MATEO ZNALAZL SWOJA LEZANKE

        

PAYARA, URAIMA FALLS

Witam serdecznie kolegów wędkarzy w kraju. Chcę się podzielić z wami krótką relacją z mojej ostatniej wyprawy wędkarskiej. W związku z tym, iż spodziewam się u siebie tzn. w Wenezueli gościa z Polski, pana Artura Luczaka, właściciela biura podroży Travel Fishing, postanowiłem wyjechać na rzeki Paragua i Caura, by sprawdzić tamtejsze payarowe łowiska.

Te dwie rzeki znajdują się na południu Wenezueli w stanie Bolivar, im bardziej w górę tym bardziej dziewiczo. Wiecie, jaka to frajda łowić na rzece, na której w promieniu stu kilometrów nie ma żadnego wędkarza. Pamiętam czasy jak jeszcze będąc w Polsce wyjeżdżałem z ojcem na ryby nad Pilicę, co dziesięć metrów wędkarz, żyłki się plątały, nie wiadomo czy branie czy sąsiad. Tu jest troszkę inaczej. Ale wracając do ryb, w okresie od grudnia do kwietnia brania są wyśmienite. Łowi się średnio po 8 do 10 sztuk dziennie, o wadze od 3 do 15 kg., Ale tak jest w szczycie sezonu, a ten termin trochę nietypowy i wołałem sprawdzić to osobiście. Wyobraźcie sobie przyjeżdża człowiek z daleka, któremu wcześniej naopowiadałem dużo o występujących tu payarach, a tu nic…zima, ale byłby wstyd. 10 maja wsiadam więc do samolotu i lecę do miasta Puerto Ordaz. Na lotnisku oczekuje już mnie kolega po kiju Ramon. Wsiadamy do samochodu i jedziemy ok. trzech godzin do miejscowości Paragua. Rzeka, na której będziemy łowić też nosi tą samą nazwę. Tu z nazewnictwem jest całkiem wesoło. Jest stan Bolivar, stolica stanu jak się nazywa? - też Bolivar, a jak główny rynek w jakimkolwiek mieście, miasteczku czy Pueblo to na sto procent też się będzie nazywał Bolivar. Jak się umawiać to na rynku Bolivara, nie ma szans się zgubić. Po drodze Ramon nie może się nadziwić, co mi odbiło żeby jechać teraz na payare, jak jest pełnia sezonu na dużego do 140kg, bagre lau, a za progiem sezon na sardinate, nieduża ryba ok. 1-2 kilograma, ale bierze jak szalona na muszkę, bądź obrotówkę. W kilku słowach wyjaśniam sytuację, i ciekawość Ramona została zaspokojona. Teraz obaj myślimy, co nas czeka na łowisku, wędkowanie czy wycieczka krajoznawcza.

Dojeżdżamy do miejscowości Paragua. Jeszcze nie tak dawno tętniło tu życie, ruch w interesie podtrzymywały liczne w okolicy kopalnie złota i diamentów. A teraz Pueblo jakieś senne, ulice puste, totalny marazm. Dojeżdżamy do przystani i idziemy poszukać naszego przyjaciela Jose, lokalnego sternika i znawcę tej rzeki jak mało, kto. A tą rzekę naprawdę trzeba znać, bystrzyny, silny nurt, potężne wiry, wystające z wody bloki skalne, niektóre kilkunastometrowej wysokości, ale najbardziej niebezpieczne są ukryte progi skalne. Bardzo łatwo rozbić tu motor czy łódź, bądź wylądować na mieliźnie. Chodzimy po nabrzeżu zagadując lokalnych rybaków o Jose - pewnie jest na tarasie w barze u grubego Carlosa - odpowiada jeden. Dziękujemy za informacje i udajemy się do baru. Wchodzimy na taras baru i już widać naszego druha, uśmiechnięty z butelką piwą w dłoni na nasz widok zrywa się z taborka i z wyciągniętą dłonią kieruje się w nasza stronę. Wszystko gotowe, możemy wypływać, melduje. Ale wiesz, co? - mówi Jose, słońce dzisiaj grzeje mocno, dobrze byłoby zabrać ze sobą kilka piw. Ramon kieruje swój wzrok w kierunku słońca, i przytakuje głową, ma racje - człowiek nie wielbłąd napić się musi. Robimy szybkie zakupy i na łódź. Płyniemy w górę rzeki do wodospadu Uraima falls. Wodospad to trochę za dużo powiedziane, bardziej stosowne byłoby tu określenie kaskady. Płyniemy slalomem po rzece, Jose zręcznie omija wystające i ukryte głazy. Zna tą rzekę na pamięć. Zawsze nie mogłem wyjść ze zdumienia jak można mieć tak dobrą pamięć fotograficzną. Pływałem często z Jose, czy z Indianami w nocy i zawsze wprawiali mnie w zdumienie, jak można płynąć z prędkością 35km/godz., po ciemku i nawet nie obetrzeć się o jakiś pniak czy kamień, to chyba jakiś dodatkowy zmysł, w który są wyposażeni, taki wewnętrzny gps. W trakcie jazdy pytam Jose, co się stało, że Pueblo zamarło. Okazało się, że rząd zmienił politykę górniczą i wstrzymał wydobycie złota i diamentów. Chcą z poszukiwaczy złota zrobić rybaków, rolników i nie wiadomo, co jeszcze. A ja wiem jedno i to z własnego doświadczenia - pracowałem w kopalni diamentów i poznałem to środowisko. Kto raz zaraził się gorączką złota to bardzo trudno go będzie wyleczyć. Ci ludzie żyją snem o bogactwie, i ten sen bardzo im się podoba. Aczkolwiek poznałem ludzi, którzy zdobyli fortuny, lecz nieproporcjonalnie więcej było bankrutów. To tak jak z hazardem. Wciąga.

Dopływamy powoli do piaszczystej plaży, piękny kontrast jasnego piasku z herbacianym kolorem wody. Jesteśmy na miejscu. Czeka nas teraz dziesięciominutowy marsz przez dżunglę, dobrze, że ktoś wcześniej maczetą wyciął przecinkę, nie trzeba się przedzierać. Prawie jak spacerek po ogrodzie botanicznym. Rośliność bogata, morze zieleni, gdzieniegdzie przyciągają wzrok piękne storczyki ze swymi kwiatami koloru fuksji. Słychać juz szum wody, jeszcze kilka kroków i stajemy na wprost Uraimy. Ramon spogląda na mnie, ja na niego.
Przyszedł moment prawdy. Zabieramy się za wędki, ja swoją uzbrajam w rapala magnum nr.16, niestety ostatni z dużych 22 stracił swój żywot podczas spotkania z payarą, została połowa. Rzucam na odległość około 25metrów, dokładnie w centrum spienionej wody, ściągam powoli, liczę raz, dwa, trzy cztery buch……pobicie, zacinam, jest na kiju, walczy dzielnie, ale nie jest zbyt duża, kalkuluje jakieś dwa, trzy kilo. Podprowadzam ją pod brzeg, nagle ryba wyskakuje z wody, młynek w powietrzu i... żyłka dziwnie się poluzowała. Spięła się psiakość. Spoglądam na Ramona czy przypadkiem nie ujrzę ironicznego uśmieszku, ale widzę, że jest zajęty. Ciągnie i chyba coś większego. Wyjął, payara ok. 5 kg., spogląda z tym swoim uśmieszkiem. Do roboty, trzeba ratować polski honor. Rzucam tym razem dalej w widoczne kipielisko, nagle szarpniecie, nie zdążyłem dobrze zapiąć kablaku. Żyłka wychodzi z kołowrotka błyskawicznie. Zacinam silnie, payary mają wyjątkowo twarde pyski. Siedzi na kiju, zaczyna się zabawa. Przymurowała do dna, chwila napięcia i nagle ruszyła bestia, ale w moją stronę. Ledwo nadążam zbierać żyłkę, po czym gwałtowny skręt i płynie teraz wzdłuż kamienistego brzegu. Staram się nie dopuścić, by wpłynęła pod skalne występy. Pompuje i zbieram żyłkę, wyskok z wody, w słońcu błyszczy srebrna łuska. Jest spora, jakieś 7, 9 kilo. Na twarzy spokój, ale serce mało mi nie wyskoczy z emocji. Podprowadzam powoli do brzegu, a tu jak nie wywinie młynka tuż przy powierzchni i nagły zryw na bystrzyny. Wysłużona teleskopówka wygięła się niebezpiecznie. W duchu myślę, wytrzyma próbę? Niestety nie, suchy trzask i szczytówka jakoś dziwnie zaczęła dyndać. Ale ryba jest, spoglądam ukradkiem na Ramona i widzę, że obserwuje z zainteresowaniem moje zmagania. Niedoczekanie twoje, myślę i koncentruje się na holu. Musze ją wyjąć. Zmagania trwały ok 20 min, w końcu wylądowała na brzegu. Wędka, co prawda teraz krótsza o niecałe, 30 centymentrów, ale za to będzie mięć twardszą akcję, ot prawdziwa payarówka.
Ramon podchodzi z wagą, ważymy 7 kilo 200 gram. Aż przyjemnie popatrzeć, podchodzę z rybą do brzegu, powoli wkładam ją do wody, dochodzi do siebie i odpływa w bystrzyny. Niech inni wędkarze też mają frajdę. Niestety payara Ramona nie miała tyle szczęścia. Trafiła w ręce Jose, który szybciutko ją oporządził, zawinął w liście platanaillo/to taki indiański sposób zamiast folii aluminiowej/ i już układa na ruszcie. Smakowała wybornie.

Tego dnia mieliśmy jeszcze kilka pobić, ja złowiłem dwie sztuki 2- kilową i 4 -kilową, Ramon złowił trzy podobne wagowo. Wszystkie wróciły do wody. W sumie łowiliśmy ok. 2 godz. Rekord tego dnia należał do mnie. Duma mnie rozpierała, teraz ja przylepiłem sobie szyderczy uśmieszek i co chwila spoglądałem na Ramona. Po kilku spojrzeniach obaj wybuchnęliśmy śmiechem
Misja wykonana, payary są panie Arturze, czekają w kolejce na Pana i innych wędkarzy, którzy zapragną się z nimi zmierzyć.

Vladimir


TERYTORIO BOCONY - WEDKARSKI  RAJ
Witam serdecznie wszystkich kolegow po kiju.  Na początku 20010 roku odezwał się do mnie kolega Pawel Mamoñ z Polski zapowiadając swoj przyjazd do Venezueli na przełomie kwietnia i maja. Poinformowal mnie ze przyjedzie z kolega Grzegorzem Borowskim, wędkującym Polakiem ze Szkocji. Ja jestem nawiedzony, ale przyznam szczerze, że takiego zapalonego wędkarza jak Grzegorz jeszcze nie spotkałem.

Pawel w ubieglym roku odkryl fantastyczne lowisko na rzece Nichiare na BOCONE. Ryba co prawda nie tak atrakcyjna z wyglada, ale w wodzie ista furia. Wyjatkowo silna, waleczna i również lubi popisać się wyskokami z wody. Kilowa ryba już da wedkarzowi popalić, a bywają i takie po piec kilo i wieksze. Umowilismy sie ze spotkamy sie w miescie Bolivar i wspolnie pojedziemy na lowiska na rzekach Caura i Nichiare, a pozniej na rzeke Paragua i Lago Guri. Niestety obowiazki służbowe zatrzymały mnie na wyspie Margarita gdzie mieszkam i wyjechalem dopiero trzy dni pozniej.

Wiedziałem, że będą płynąć w góre rzeki takze plynac za nimi gdzies po drodze musze ich spotkać Zadzwonilem do Miguela, znajomego indianina z plemienia yekvana i umowilem sie ze zabiore go z Bolivara i razem pojedziemy na wyprawe. Przyjeżdżam do Bolivara, a tu same niespodzianki. Miguel wpadl na pomysl ze zabierze ze soba corke Elise,ktora bedzie nam gotować. Nie mam nic przeciwko temu, tym bardziej że dziewcze sympatyczne, roześmiane i przy tym urodziwe. Generalnie indianki nie są atrakcyjne, a ta, wypisz wymaluj Pokahonta, indianska księżniczka. Takie niespodzianki lubie, oj lubie. Niestety byla i druga, a ta niestety nieciekawie zapowiadajaca sie.

Okazuje się, że w miejscowości Maripa skad wyplywamy lodzia nie ma paliwa. Nie do uwierzenia, jestesmy w kraju ktory jest piatym eksporterem ropy naftowej na swiecie a na stacji benzynowej od dwoch dni nie ma paliwa. Bywa i tak, Ameryka tylko poludniowa. Jest benzyna ale 100 km wczesniej. Pytam Miguela , masz beczki ? Mam odpowiada, ale w Maripie. Jechac do Maripy po beczki, wracac 100 km po paliwo i z powrotem do Maripy, nie ,to nie dla mnie. Krotka decyzja, kupujemy beczki w Boliwarze i jedziemy do Maripy. Po drodze kupimy paliwo i problem rozwiazany. Dzwonie do kolegi po mala ciezarowke, 500 l paliwa a tyle mniej wiecej potrzebujemy nie zabierzemy samochodem osobowym.

Mamy szczescie, zastalem kolege i moze z nami pojechac. Kupujemy trzy beczki i w droge, witaj przygodo. Mniej wiecej w polowie drogi zatrzymujemy sie na stacji benzynowej polozonej obok malowniczej rzeki Aro, bardzo mnie ta rzeczka intryguje,. Bede musial ja sprawdzic. Podjezdzamy na stacje, 600 litrow prosze ..... zezwolenie na zakup takiej ilosci jest ? pyta pracownik stacji. Juz wypatrzyl nas zolnierz kontrolujacy sprzedaz paliwa i kieruje sie w nasza strone. Zezwolenie macie ? mamy miec, odpowiadam. Mamy tez argumenty bardziej przekonywujace, kilka banknotow przemowilo do wyobrazni szybciej niz gdybysmy mieli zezwolenie i juz benzyna leje sie do beczek.

W miedzyczasie ide kupic olej do mieszanki. Tego kraju nikt nie zrozumie, 1 litr oleju kosztuje tyle co 200 litrow benzyny. Wszyscy zadowoleni i po kwadransie jedziemy dalej. Po drodze krotkie zakupy, warzywa, olej , kawa etc.. Miesa nie kupujemy, przechodzimy na diete rybna. Oczywiscie zlowione ryby beda wracaly do wody, bierzemy tylko te ktore sa mocno zranione. W Maripie krotki zaladunek lodz i na wode. Plyniemy. Lodka aluminiowa z silnikiem 40-sto konnym dziarsko pruje wode. Dzisiej nie doplyniemy do obozowiska bazy, bedziemy nocowac na brzegu rzeki. Po trzech godzinach podrozy Miguel zaczyna coraz czesciej spogladac na brzeg, wypatruje miejsca na nocleg.

Podplywamy do brzegu , mala zatoczka a na skarpie opuszczony oboz lokalnych rybakow. Naraz plusk i cos sie tlucze w lodce. Nie moge uwierzyc wlasnym oczom, ryba PICUA , taka ok 1,5 kilograma. Przestraszyla sie lodki, wyskoczyla z wody prosto do lodzi. Rozesmiana Elisa z blyskiem w oczach juz ja trzyma w reku, na kolacje zupa rybna oznajmia. Szybko rozpala ognisko, oprzadza rybe, warzywa i garnek juz na ogniu. W miedzyczasie obaj z Miguelem rozwieszamy hamaki i wywrotka na bujawke. Miguel patrzy w niebo, nie bedzie padac, spimy pod gwiazdami. Po kolacji slodkie lenistwo i sen przychodzi natychmiast. Rano obudzil mnie zapach kawy, Elisa zprasza na kawke.

Szybkie sniadanie, puszka tunczyka, indianski chleb casabe wyrabiany z yuki/maniok/ bardziej przypomina suchary niz chleb ale w dzungli bardzo praktyczny. Zwijamy oboz i znow na wode. Mam nadzieje ze dzisiej spotkamy sie z Pawlem i Grzegorzem. Przeplywamy obok obozowiska bazy Cocuisa, nie ma lodzi lodzi,znaczy wyplyneli. Plyniemy dalej. Krotki postoj w wiosce indian yekvana, zostawiamy czesc paliwa i dalej w droge. Wplywamy w rzeke Nichiare. Nasza lodka jest dwa razy szybsza niz ciezka drewniana curiara/indianska dlubanka/. Po dwoch godzinach widzimy lodz przy brzegu, to chyba nasi. Zawieszam na naszej lodce polska flage /podarek od polskiego wedkarza Marka Wyszynskiego/. Zobaczyli, machaja na powitanie. Jeszcze chwila i juz sie witamy.

Zawracaja do obozowiska 'VLADIMIR' /tak indianie ochrzcili miejsce gdzie zawsze sie zatrzymuje/, nie moga plynac dalej, maja za malo paliwa, a ja go mam pod dostakiem. Grzegorz zaczyna sie skarzyc na slonce. Faktycznie lampa niesamowita, plynac na lodzi nie czuc ale na postoju jak na patelni. Umawiamy sie na wieczor w obozowisku. Ja plyne troche dalej sprawdzic rzeke. Po godzinie zmieniam zdanie, wracamy do obozowiska. Brakuje mi towarzystwa rodakow. W obozie wesolo, takie spotkanie trzeba godnie uczcic. Buteleczka rumu, coca cola i kuba libre gotowa. Otwieram lodowka i slysze podniecone ooooo............. lod !!!

W tropiku lod jest bardzo ceniony , rowniez przez naszych rodakow. Teraz drineczek jest pieciogwiazdkowy. Umawiamy sie ze jutro rano poplyniemy razem moja lodzia. Jest szybsza i zuzycie paliwa mniejsze. Skoro swit, pakujemy niezbedne rzeczy, wedki i we trzech z Miguelem przy sterze ruszamy na BOCONE. Rzeka powoli sie zweza, zaczynaja pojawiac sie piaszczyste mielizny. W pewnym momencie musimy wyjsc z lodzi i przeciagnac ja przez plycizne. Wreszcie doplywamy do celu. Grzegorz jest zestresowany.Plynac widzielismy BOCONY , chcial juz posmagac sliderem wode a tu trzeba plynac. W dżungli trzeba racjonalnie dysponowac czasem.

Zmrok zapada szybko, a przy latarkach organizowac obowisko jest niewygodnie. Ale z czasem jestesmy ok. Ognisko, szybka zupka z warzyw + goracy kubek, kawalek wedzonej ryby i poczekamy az slonce zejdzie troche nizej. Niestety Panowie nie wytrzymuja i slychac swist szybujacych woblerow. Ryby odprowadzaja przynete ale nie biora. Pawel ma branie, rybka, kolorowa Mataguaro z rodziny cichlidow, jakies 200 gram ale bywaja i trzykilowe. Pawel robi przerwe a Grzegorz wytrwale biczuje wode. Zbieramy rzeczy, wsiadamy do lodki i na zgaszonym silniku splywamy z pradem. Zaczyna sie przygoda z BOCONA. Pierwsze rzuty pod brzeg i brania natychmiastowe. Grzegorz holuje, za chwile Pawel zacina z drugiej strony i rowniez holuje.
Ryby nie sa zbyt duze takie ok kilograma, ale widowisko przednie. Wedki wygiete, skoki ponad wode a koledzy z wyraznie wypisanymi na twarzy emocjami staraja sie doprowadzic ryby do lodzi.

A nie jest to takie proste. Ryba jest wyjatkowo silna i wytrzymala i na dodatek rzeka pelna zwalonych drzew, zatopionych galezi. Moment nieuwagi, popelniony blad i zaczep gotowy. Pierwsze pol godziny i koledzy juz maja po kilka wyjetych ryb, praktycznie co drugi rzut jest branie a u mnie zima. Co jest ? Przynety takie same slidery nr 7, 10, kolory podobne, srebrne i brazowo-zlotawe, technika jerkowanie. Zaczynam analizowac. Szanse na pewno maja wieksze, stoja na poczatku lodzi i rzucaja do przodu i ja rzucam z tylu za lodz. Ryba jest plochliwa ale jakies branie powinienem miec. Przerywam lowienie i zaczynam analizowac sytuacje. Prawie wszystkie brania sa przy brzegu, ryba jest z natury roslinozerna. Spadajacy do wody wobler moze pomylic z owocem, insektem. Eureka, olsnienie. Trzeba prowadzic natychmiast po wpadnieciu przynety do wody. I szczescie wrocilo, rzut , plusk , natychmiastowe jerkowanie i jest !!!

Uderzyla, zaciecie i zaczyna sie zabawa, hol jest fantastyczny. Ryba walczy z nieprawdopodobna sila i jescze te wyskoki. Wyjatkowo sportowa ryba.Lowimy juz prawie trzy godziny i brania nie ustaja. Gratulacje dla Pawla za odkrycie tak wspanialego lowiska BOCONY. Co prawda na tym odcinku rzeki rzadko zdarzaja sie brania innych ryb, ale BOCONA rekompensuje to swoja walecznoscia. Trzeba konczyc lowienie i rozejrzec sie za miejscem na obozowisku. Tylko jak to powiedziec Grzesiowi ? Grzegorz widzi tylko wode, a brzeg w miejscu gdzie styka sie z woda. Wyzej nie podnosi wzroku bo i po co ? Ryb tam nie ma. Zaczyna powoli zapadac zmierzch , dobrze ze nasz indianin Miguel juz wypatrzyl miejsce na nocleg. Obozowisko rozbijamy po zmroku. Na tej szerokosci geograficznej slonce zachodzi bardzo szybko, kwestia pietnastu minut.

Zawieszamy hamaki, Miguel rozpala ognisko i dwie zlowione BOCONY laduja na patelni. Mieso z ryby jest bardzo smaczne aczkolwiek troche osciste. Jest na to sposob, trzeba ja umiejetnie ponacinac i smazyc na dobrze rozgrzanym oleju.Dzien bogaty we wrazenia i czas na zasluzony odpoczynek. My idziemy spac a dzungla budzi sie do zycia.

O piatej rano wszyscy sa na nogach, zwijamy obozowisko i z powrotem na rzeke. Splywamy z pradem rzeki tak jak wczorej przy zgaszonym silniku. Grzegorz czujny i zwarty czesze sliderem wszystkie ciekawsze miejsca. Sytuacja identyczna jak wczorej, brania non stop. Juz mi reka spuchla. Pawel i Grzegorz maja lekki sprzet castingowy a ja niestety ciezka wedke. Jerkowanie nia, nie jest takie proste. Moje lekkie wedziska zostawilem w pensjonacie w miejscowosci Paragua jak bylem w marcu z ekipa filmowa programu taaka ryba i teraz cierpie.

Przed nami w oddali widac glazy i zaczynajace sie bystrzyny. Moze byc ciekawie. Podplywamy blizej rzut, jeden drugi i wszyscy jednoczesnie mamy brania ale to juz nie BOCONA, widac wyraznie w wodzie srebrzysty korpus, PAYARY. Brania sa gwaltowne i natychmiastowe. ryby nie sa duze, takie trzy, czterokilowe. Chwile zabawy i wlaczamy silnik, poplyniemy na inne lowisko przy ujsciu malej rzeczki Icutu. W samym ujsciu zatrzymujemy sie na srodku przy kamiennej wyspie. Porzucamy z wyspy. Rzut i mam branie ale hol jakis dziwny. Holuje rybe do burty i.... pirania. Krotka ale ostrozna operacja odczepienia woblera i znowu rzut i nastepne branie branie. To juz nie pirania , cos wiekszego...PAYARA. Hol, wyskok, hol, wyskok i po chwili ryba laduje w lodzi. Niecale piec kilogramow. Fotka i do wody.

Zmeczyla sie holem, sesja fotograficzna, wiec trzymam ja przez chwile chwytakiem przy burcie by odzyskala sily. Juz mam ja wypuscic z chwytaka.... a tu nagle jak nie wystartuje w ton. Poszla, chwytak tez. Nie zdazylem jej odpiac. Mam cicha nadzieje ze uda sie jej uwolnic bo inaczej padnie ofiara piranii. Wsiadamy do lodzi i plyniemy dalej. Uwage nasza zwrocil halas na jednym brzegu. Wszyscy spojrzelismy w ta strone. Piekny widok. Na jednym z drzew w koronie siedzialo stado ok. 50 duzych, kolorowych papug ar. Przepieknie mienilo sie w sloncu kolorowe upierzenie tych ptakow. Plynac dalej minelismy konkurecje, parke nutrii.

Nastepny postoj to ujscie rzeki Tabaru. Woda w tej rzece jest krystalicznie czysta, wpywajac do ciemniejszej Nichiare tworzy ciekawy kontrast. Dwa dni wczesniej Grzegorz zlowil tutej na tonocego slidera 6 kilogramowego surubi. Zobaczymy co bedzie dzisiej. Ustawiamy lodz przy glinianej wysepce gdy nagle Pawel pokazuje reka na wode. Wyraznie w przejrzystej toni rysuja sie wrzecionowate korpusy ryb , to PICUA. Stadko kilku sztuk plynie spokojnie na plytkiej ok. 1 metrowej wodzie.

Moj slaiderek juz laduje w wodzie troche powyzej stada. Powoli sciagam i buch..branie. Za chwile gwaltowny skok przypominajacy prostujacy sie resor, i luzna zylka. Sciagam, rozpieta i rozgieta agrafka. Ryba miala ok metra dlugosci. Moglismy ja dokladnie obejrzec gdyz jeszcze raz wyskoczyla z wody tuz obok lodzi, probujac uwolnic sie od slidera. Kilka rzutow i nastepne branie, tym razem uwienczone sukcesem, byly fotki i ryba wrocila do wody. Bylo jescze kilka ladnych bran PAYARY, PICUA i BOCONY. Slonce w zenicie, zaczelo grzac znowu niemilosiernie. Starczy na dzisiej, wsiadamy do lodzi i wracamy do obozowiska 'VLADIMIR'. Okazalo sie ze nie starczylo na dzisiej, Pawel z Grzeskiem poplyneli w nocy na sumy. Ja spedzilem noc w hamaku, moj glod wedkarski zostal w pelni zaspokojony.

Nastepnego dnia rozstalismy sie. Pawel z Grzeskim poplyneli do campamentu Cocuisa a ja z Miguelem i Elisa poplynalem szukac duzego suma na rzece Caura. Po drodze spotkalismy krewnych Miguela i dostalem kilka rybek Coporo, to wspaniala przyneta na sumy i aimary. Zatrzymalismy sie na nocleg na jednej z licznych wysepek na rzece. Tradycyjnie Elisa zaczela przygotowywac kolacje, tym razem byla to potrawa z wedzonego kaimana, a ja wzialem sie za przygowanie zestawu do nocnego sumowego wedkowania. Miejsce idealne, skalne wysepki, bystry nurt, wsteczne prady i ponizej dolek gleboki na jakies 15 metrow. Po wczesnej kolacji zarzucilem zestaw z przyneta ok.30-sto centymetrowego coporo w sam srodek dolka. Na odpowiedz nie trzeba bylo dlugo czekac.

Po ok 20 minutach szczytowka lekko zaczela drgac, po czym terkotka zaczela wygrywac te jakze slodka dla ucha kazdego wedkarza melodie. Odczekalem chwile i silnie zacialem. Teraz zaczal sie odjazd, musialem przykrecic hamulec ale i tak odjechalo prawie 100m plecionki. Hol trwal ok dwudziestupieciu minut po czym udalo mi sie doprowadzic rybe do brzegu. Niestety przy brzegu nastapil nastepny zryw i stalowy przypon o wytrzymalosci 50 lbs.pekl. Nie zdazylem dokladnie zobaczyc rybe ale wydaje mi sie ze byl to BAGRE AMARILLO /nasz sum/ o wadze ok 20-30 kg. No coz i tak bywa. Teraz juz naprawde starczy. Czas na lulu.

Vladimir
PIKUA


RZEKA NICHIARE

ZEBY BOKONY

RZEKA NICHIARE

KAJMANIK

BEJUKERA VERDE

TONINA, RZECZNY DELFIN

BOKONA

MATAGUARO

BAGRE RAJADO

RANA

KAMUFLAZ

MARIPOSA



JASKRAWE KOLORY  UWAGA!!!
 
FALSZYWA KORAL

PRAWO DZUNGLI

SLICZNE ALE HALASLIWE

WYJEC

POLSKA BANDERA NA NICHIARE, MIGUEL

RZEKA NICHIARE, GORNY BIEG